Czasami mam wrażenie, że osoby poznane w ciągu ostatniego roku patrzą na mnie z politowaniem i myślą sobie, że opowiadam bajki, kiedy mówię, że kiedyś ważyłam 50 kg. I największym wtedy moim problemem było to, że nie mogłam spać na pępku (brzucha nie miałam przecież w ogóle), bo przeszkadzały mi w tym wystające kości miednicy. Teraz już nawet chyba nie potrafiłabym zlokalizować tych kości. Są tak dobrze zabezpieczone, jak porcelana folią bąbelkową w trakcie remontu lub przeprowadzki.
Od dwóch lat moja waga idzie konsekwentnie w górę, a ja nie przestawałam użalać się nad sobą. Trochę to wina moich problemów zdrowotnych, trochę zaniedbania, a w głównej mierze bardzo słabej silnej woli. Dlatego mój dzielny mąż, który ma jeszcze słabszą silną wolę niż ja postanowił mnie wspierać w trudnych chwilach i pomóc wreszcie schudnąć. Czy mu się udało? No oczywiście, że nie, ale za to jakich kreatywnych środków użył!
1. WSPÓLNE ĆWICZENIA. Próba podjęta dwa razy. Wiosną ubiegłego roku wydał majątek na kije trekkingowe i obciążniki na kostki (dla mnie kilogramowe dla siebie dwukilogramowe). Co wieczór, gdy tylko młodsza o 20 zapadała w sen, stałą trasą wzdłuż obwodnicy wyruszaliśmy, by wspólnie zadbać o naszą aktywność fizyczną. Miało być przyjemnie, miało być romantycznie, miały być szczere rozmowy i wymiana serdeczności. W rezultacie było:
On: źle trzymasz te kije… nie tak łokcie… no co ty robisz?
Po parunastu minutach:
Ja: Ej, nie leć tak… no poczekaj na mnie, słyszysz? … po co tak lecisz? … nie odzywaj się do mnie!
Do domu wracaliśmy z mniejszym badź większym fochem, w zależności od jego tempa.
Z początkiem lata z czysto technicznych przyczyn musieliśmy na jakiś czas odłożyć kije, do dziś na nie nie wróciliśmy.
Z początkiem września postanowiliśmy jeździć wspólnie na siłownię. Idealne rozpoczęcie dnia. Strasza do szkoły, młodsza do przedszkola, my na godzinę ćwiczeń, pół godziny sauny i w pełni zrelaksowani mogliśmy rozpocząć pracę. I tak było. Przez pierwsze dwa tygodnie września. Potem młodsza rozpoczęła pierwszą przedszkolną chorobę, którą skończyła na początku października. Kiedy już zebraliśmy się, by wrócić wyskoczyło coś jeszcze, potem druga i trzecia choroba i w rezultacie zrezygnowani tydzień temu rozwiązaliśmy umowy.
2. WSPÓLNA DIETA. Skoro ćwiczenia to musi być także dieta. Przecież wiem jak skutecznie schudnąć! Poprosiłam ostatnio męża, by wracając do domu kupił mi kilka marchewek (maksymalnie kilogram), bym miała smaczne, zdrowe i niskokaloryczne przekąski. Kiedy oddzwonił i powiedział, że spaceruje po Selgrosie wiedziałam, że nie wróży to niczego dobrego. Dostałam pięciokilogramowy worek marchwi pastewnej, która wychodzi mi już bokami i śni mi się po nocach, bo „przecież sama chciałam, a teraz leży i obsycha”. Podobnie było, gdy poprosiłam o kilka pomarańczy i dostałam piętnastokilogramową skrzynkę. Co więcej dzwonił przed chwilą, by poinformować, że zaraz będzie w domu i spytać, czy chcę kebaba. Nie chcę, zadowolę się marchewką! Foch!
3. WSPARCIE. Ostatnia desperacka próba. Powiedział, że chce pomóc, chce mnie wreszcie zmotywować, chce bym była zadowolona ze swojego wyglądu, choć sam uważa, że wyglądam tak samo jak dawniej (foch!). Obmyślił plan, że będzie wciąż mi dokuczał. Publicznie. Przy znajomych, rodzinie, obcych. Bo u znajomuych to podziałało! Na każdym kroku podkreślał, że przytyłam. Być może dałoby to jakiś efekt, gdyby wcześniej nie powiedział mi jaki ma zamiar. A może właśnie dzięki temu, że mnie uprzedził jeszcze żyje? Choć wiedziałam, że robi to specjalnie, to ta jego premedytacja była chyba jeszcze dotkliwsza. Udawałam niewzruszoną, choć wielokrotnie miałam ochotę się rozpłakać, ale wiedziałam, że to się skończy. Tak samo jak zapał do ćwiczeń, tak samo jak marchewka.
Teraz mam inny plan. Bo ten rok będzie rokiem wielu pozytywnych zmian. Tylko na razie nie chcę o tym mówić, bo boję się, że dopóki nie znajdę odpowiedniej motywacji, bo ona podobno najważniejsza, znów mi się nie uda.
Gdyby mój maż publicznie mi coś wytknął to by oberwał dopiero :P, uważam, że takie rzeczy są jednak zastrzeżone i wzajemne docinki dotyczące wyglądu nie powinny opuścić czterech ścian domu ( w domu to, co innego 😉 ). Współczuję Ci Twojej bezradności i bezsilności. A co się stało, że przytyłaś? Może należałoby pójść do dobrego endokrynologa i zbadać hormony?
I w takim momencie …. i nie dokończyć! To nie ludzkie! Co to będzie? Jaki plan?
No motywacja to podstawa 🙂 Ja dałam krawcowej spodnie do zwężenia 🙂 Poza tym dokucza mi kręgosłup, a jak się ruszam to jest lepiej – to wystarczająca motywacja 🙂
Ja jestem typem, który ciągle teoretycznie się odchudza. W praktyce jeszcze nic nie schudłam. No dobra, schudłam do konferencji. Później przytyłam- tzn wróciłam do tego sprzed 'schudła’. Później schudłam na Blogowigilię ale w święta wróciłam do tego sprzed… Także konsekwencja nie jest moją najlepszą stroną. Ale… nic ci tak nie pomoże jak regularne ćwiczenia. Dieta dietą- ale najlepszy jest ruch! Ja po miesiącu biegania (3 razy w tygodniu max 3 km- więc żaden mega wyczyn), schudłam 4 kg.
U mnie problemem jest zatrzymująca się w organizmie woda. Próbowałam wielu rzeczy- polecam aloes i herbatę z czystka. Samo picie tego zrzuca mi brzuch o kilka cm.
Na męża nie licz, bo prędzej się rozwiedziesz niż przy nim schudniesz (znam to!). Ale niech ci zasponsoruje trenera personalnego! I to ci powiem będzie strzał w 10!!! Trzymam kciuki :***
Ooj, my mamy z mężem też takie zrywy. A to zaczynamy biegać wspólnie i jest fajnie (do czasu, gdy nie okazuje się, że przez moje problemy z plecami nie wolno mi tego robić), a to przechodzimy razem na dietę (do czasu, gdy mój mąż nie stwierdza, że warzywa to nie dla niego)… A najgorsi są teściowie – my na diecie, a oni pieką ciasta jak dla pułku wojska i obrażają się, że nie chcemy ani kawałka… 😉 😉 😉
Z jednej strony wsparcie bliskiej osoby jest niezbędne, z drugiej obarczone ryzykiem zbyt dosłownym motywowaniem, które z czasem może przerodzić się w niepotrzebne wpędzanie w kompleksy, bo odbieramy je zbyt personalnie. Nie wiem jakie intencje tak naprawdę ma Twój mąż, bo gdyby mój tak postępował….
Bardzo współczuję Ci tej walki, bo skoro wkładasz jakiś wysiłek (nie wiem na ile wystarczający), to byłoby Ci znacznie milej widzieć jego efekty.
Zawsze powtarzam, że wystarczy zacząć – zacząć zmieniać swoje nawyki, popracować nad dietą (polecam spotkanie z fachowcem – to jednak najlepiej motywuje do wprowadzenia zmian) i regularnie uprawiać sport (jest tyle form ruchu, że jestem pewna, że każdy może znaleźć coś dla siebie). Motywacja przyjdzie z czasem, kiedy zaczniesz zauważać rezultaty. Potem powinno pójść gładko, ponieważ zdrowe odżywianie motywuje Cię do aktywności sportowej, a ta z kolei z czasem wymusza na nas odpowiedniej i przede wszystkim dobrej jakości jedzenie.
Szczerze życzę Ci powodzenia, wytrwałości i pogody ducha 🙂
Ja się nie odchudzam- nie mam aż tak silnej woli, raz kilogramy uciekają, raz wracają:)
Wspólne ćwiczenia- przeżyłam i tez u nas efekt był podobny. Chyba wolę jednak ćwiczyć w samotności.
A wsparcie- poprzez publiczne dokuczanie to chyba niebyt dobry pomysł.
Trzymam kciuki za odnalezienie odpowiedniej motywacji!