Kim jest Magdalena Walczak i jak wiele ma wspólnego z Alicją w krainie schematów opowiadałam Wam jakiś czas temu. Wspomniałam o wędrówce po labiryncie własnych uczuć i emocji, o radzeniu sobie z takimi emocjami jak obarczanie się winą, zadręczanie wyrzutami sumienia, czy niekończące analizowanie własnych błędów. Dziś Magdalena Walczak opowie czym jest samoakceptacja, jak do niej dążyć i co wpływa na jej zachwianie.
Czym według Ciebie jest samoakceptacja?
Magdalena Walczak: Samoakceptacja to część bardzo popularnego pojęcia Self-love, którego dziś używa się przy każdej możliwej okazji, często nie wiedząc, co ono tak naprawdę znaczy. Postanowiłam je więc trochę zmodyfikować i zmieniłam na: „miłość od siebie do siebie” (śmiech). Samoakceptacja z mojej perspektywy ma wiele warstw, w zależności od doświadczeń, przede wszystkim tych w dzieciństwie. To rodzicie są jej pierwszymi nadawcami i nauczycielami miłości oraz bezpieczeństwa. Jeśli w tym zakresie istnieją deficyty i toksyczne zniekształcenia, to pojęcie samoakceptacji również ulega deformacjom, które mogą skończyć się nawet nienawiścią do samego siebie. Mamy bardzo różny poziom samoakceptacji w progach startowych do dorosłego życia. Często jest to kilkadziesiąt pięter, ale pod ziemią. Nigdy nie polubimy siebie samych w „tu i teraz”, jeśli nie wejdziemy do przeszłości i nie uzdrowimy jej. Czasem uleczanie przeszłości trwa latami, czasem dekadami. Jak można bowiem akceptować siebie i swoje istnienie, jeśli z przeszłością łączy nas żal, ból, cierpienie albo traumy? To trochę tak, jakbyśmy wyobrazili sobie własne stopy na wielkiej osi czasu. Znajdujemy się po środku. Nie zrobimy ani kroku naprzód w kierunku miłości od siebie do siebie, jeśli nie przytulimy dziecka, którym byliśmy. Ja osobiście napisałam książkę „Labirynt – Alicja w Krainie Schematów”, żeby zamknąć wiele lat mojego życia, ale kto powiedział, że po prawej stronie bywa prościej? Po prawej stronie można tworzyć nowe wzorce, ale to wymaga siły, odwagi i samodyscypliny. Dlatego samoakceptacja to dla mnie również często pewnego rodzaju determinacja do podtrzymywania wiary we własne możliwości. W końcu umysł, który np. bazował na wewnętrznym krytyku, będzie chciał do niego wracać, mimo uświadomionego i przepracowanego schematu. No właśnie: świadomość. Od niej zaczyna się samoakceptacja i droga w głąb siebie. Bez uświadomienia sobie zniekształceń poznawczych, o których mowa wyżej, nie będziemy w stanie podjąć decyzji o pracy nad nimi i zmianie.
Jak do niej dążyć?
Samemu. Pracą nad sobą. Nic ani nikt z zewnątrz nie wypełni nam pustki po samoakceptacji, poczuciu bezpieczeństwa, pewności siebie, miłości od siebie do siebie, zaufaniu, którego nie zbudowaliśmy w procesie dorastania i nie wnieśliśmy stamtąd w późniejsze życie. Ba, desperackie szukanie akceptacji w dorosłym świecie bez bazy w środku kończy się toksycznymi związkami. Lęk przed odrzuceniem jest zbyt wielki, żebyśmy pozwolili sobie samym… być sobą. Jesteśmy tacy, jakimi inni na pewno nas zaakceptują, ale broń Boże nie wolno nam za daleko wychylać nosa – za daleko czyli… w swoim własnym kierunku i w kierunku realizacji własnych potrzeb.
Co wpływa na jej zachwianie?
Dzieciństwo może ją zniszczyć, a w dorosłym życiu zachwieją ją trudne doświadczenia. Natomiast jedno jest pewne: inaczej zareaguje na ciężkie wydarzenie człowiek, który nosi w sobie bazę poczucia własnej wartości, bezpieczeństwa oraz miłość od siebie do siebie niż osoba, która ich nie ma bądź, która posiada bazę zbudowaną z miłości zależnej. Miłość od siebie do siebie to podstawa, oś wokół której kręcą się nasze własne reakcje na wydarzenia.
Zobacz: Labirynt. Alicja w krainie schematów. Magdalena Walczak
Dlaczego tak ważne jest akceptowanie siebie?
Bo to sedno. Jądro komórkowe. Każdy ma własne lekcje do odrobienia i przeróżne momenty oraz doświadczenia do przeżycia. Czasem „wali się” wszystko na raz, czasem coś się najpiękniej układa. Pamiętajmy jednak, że brak samoakceptacji, szacunku i wewnętrznej bazy z miłością od siebie do siebie na czele przynosi związki, w które się tymi deficytami wpasujemy jak w puzzle. Jeśli nie mamy respektu, sympatii, zrozumienia i czułości dla samych siebie, nikt nie będzie ich miał dla nas i nikogo nimi prawdziwie nie obdarzymy. Taka miłosna chemia schematów działa od razu, a tym samym przepis na toksyczny związek gotowy. Z pustego i Salomon nie naleje, dopiero gdy wypełnimy się po brzegi miłością, możliwe będzie uczucie wychodzące z takiego źródła na zewnątrz. W przeciwnym razie nawet z logicznego punktu widzenia nie jest to realne w zdrowej formie, w zniekształconej bądź powielającej nasz własny stosunek do nas samych, ale pod postacią nowego człowieka – owszem.
Jak podnieść się po traumatycznych doświadczeniach i odzyskać pewność siebie?
To bardzo trudne pytanie, bo gama traumatycznych przeżyć jest szeroka, nasze psychiki charakteryzują również różne potencjały, a nasza świadomość może być także na odmiennym poziomie. Odniosę się jeszcze raz do toksycznych relacji jako przykładu. Im samoakceptacja i szacunek do siebie bliższy jest zeru, tym większa szansa na wchodzenie jedynie w takie związki. Im mniejsza odwaga, determinacja, siła, asertywność, im większa uległość charakteru i szereg innych czynników, tym mniejsze pole w ogóle na uświadomienie sobie, że związek jest toksyczny, a potem podjęcie pracy nad tematem czy zakończenie go, a wreszcie wychodzenie z takiej traumy albo całego schematu. Przychodzi mi też od razu do głowy pytanie: skąd człowiek ma wydrzeć odwagę czy siłę na podnoszenie się z traumatycznych doświadczeń, gdy całe życie musiał sobie „zasłużyć” na miłość, a teraz jego wiara we własne możliwości jest nadszarpnięta bądź łatwo ulega zachwianiom?
Bardzo spodobało mi się stwierdzenie, które znalazłam kiedyś na kubku marki „Zdrowa głowa”: „Praca nad sobą to jedyna pewna robota w życiu” (śmiech). A w toku pracy nad sobą budujemy i rozwijamy miłość od siebie do siebie. To właśnie samoakceptacja, siła, determinacja, zaufanie będą najlepszymi wewnętrznymi poduszkami powietrznymi w razie wypadków.
Jeśli siebie nie akceptuję mogę zebrać całą energię, by zmienić np. swój wygląd (mobilizacja do diety), wykształcenie (samorozwój, zwiększanie kompetencji) itp. Jeśli akceptuję siebie razem z wadami czy niedoskonałościami to nie jest tak, że daję sobie przyzwolenie na ich posiadania, a co za tym idzie rezygnuje z samorozwoju?
To może odpowiem na moim przykładzie, bo też od trzech miesięcy ćwiczę (śmiech). Myślę, że warto zdefiniować tutaj pojęcie samorozwoju. Ja samorozwój rozumiem jako poszerzanie mojej świadomości, dążenie do ustawień fabrycznych siebie, które zostały zmienione i zdeformowane przez schematy, traumy, lęki i przeszłość. Poszerzanie mojej świadomości spowodowało wnikanie w podświadome procesy, badanie, jaką rolę w moim życiu odgrywał i odgrywa umysł, gdzie jest w tym wszystkim serce. Dla mnie samorozwój mocno związany jest z psychologią, duchowością, a wręcz holistycznym podejściem do siebie, przy jednoczesnym trzymaniu się faktów, realiów i ziemi. Samorozwój w moim rozumieniu to dążenie do równowagi. Jeśli równowaga oznacza dla mnie zrzucenie 30 kg, to idę w to. Jeśli nie, bo chcę ważyć nie 60, a 90 kg, to jest to mój wybór. Mogę się z tym czuć świetnie. Dla mnie samorozwój jest pojęciem „od-wewnętrznym”, a nie podążaniem za trendami bądź własnymi schematami. Musimy pamiętać, że gdyby iść w drugą skrajność, tzn.: „Akceptuję to, co się dzieje. Miałam niedoskonały dom, więc teraz ja mam niedoskonały związek. A nie, ten związek nie jest niedoskonały! On mnie niszczy…” to jesteśmy o krok od ogromnej bierności i niebezpieczeństwa. Samorozwój to działanie, ale to my nadajemy mu kierunek i kształt. Musimy dać sobie przyzwolenie do nadawania kierunku samorozwojowi, o ile w ogóle… mamy na niego ochotę. Dla jednych skończenie kolejnych studiów to samorozwój, dla innych niepotrzebny dodatek. Pamiętajmy też, że często katalizatorem samorozwoju może być np. perfekcjonizm. I tu wracam do pojęcia równowagi, którą ja w sobie noszę, kształtuję, definiuję i kreuję – ona jest dla mnie wyznacznikiem. Podsumowując: wiem, że się rozwijam, bo czuję coraz większą równowagę i z tym związane jest moje osobiste pojęcie akceptacji. Drugą ważną sprawą jest postrzeganie siebie w tym rozwoju. Nie chcę postrzegać się jako osobę, która jest do naprawy. Chcę postrzegać siebie jako osobę, która pragnie wyznaczyć sobie cele, bo te cele są dla niej ważne do zrealizowania. Pragnie, a nie musi.
Nie spotkałam się ostatnio w sobie z zero-jedynkowym: „Jak schudnę 5 kg, to się zaakceptuję w sekundę”. Samoakceptacja i samorozwój są gdzie indziej. Mogę być równie nieszczęśliwa, ważąc 50 i 90 kg.
Magdalena Walczak – germanistka z wykształcenia, specjalistka ds. transakcji oszukańczych z zawodu, rozkochana w słowie i metaforach, w ludziach i naturze. Tak jak bohaterka swojej pierwszej książki pt. “Labirynt – Alicja w Krainie Schematów” szuka wyjść z życiowych labiryntów, a potem spisuje je w instrukcje. Wszystko po to, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest miłość od siebie do siebie i… zastosować ją w praktyce.