Chcąc pobawić się w kolekcjonera mocnych wrażeń postanowiłam uczestniczyć w bardzo widowiskowym wydarzeniu, jakim był poród siłami natury. Po raz pierwszy zdecydowałam się na tak ekstremalne doświadczenia, spodziewając się, że nie będzie to pobyt podobny wypoczynkowi w spa. Jednak jak się okazało mój próg odporności na ból, który dotychczas wydawał mi się postawiony wysoko, został wielokrotnie przekroczony stawiając przede mną pytanie, czy porodówka jest miejscem cudu narodzin, czy rzeźnią kobiet, na którą decydujemy się świadomie, bądź nieświadomie tak jak ja, uczestnicząc w widowisku po raz pierwszy?
Show rozpoczyna o 2:50 sączenie się wód płodowych, co w rzeczywistości objawia się wielkim chlupnięciem na szpitalną podłogę łazienkową. Po krótkiej dyskusji z rozespaną niezbyt uprzejmą położną, czy to oby na pewno były wody płodowe, rozpoczyna się wędrówka korytarzami, której celem jest ulokowanie się na łóżku porodowym. Wśród ciszy nocnej starając się przemieszczać bezszelestnie przez uchylone drzwi pokoi dostrzegam łypiące na mnie strwożone oczy kobiet oczekujących na to samo, co mnie lada chwila ma spotkać.
Po czterdziestominutowym leżeniu pod aparaturą KTG rejestrującą postępowanie porodu w równych odstępach czasowych wiję się z bólu, by dowiedzieć się, że owe niedogodności nie są jeszcze skurczami. Przemiła kobieta proponuje mi drzemkę. Coraz bardziej nasilający się ból występujący w coraz krótszych odstępach czasowych i początkowo pojękiwania, a później krzyk kobiety zza ściany stanowią jednak pewien dyskomfort uniemożliwiający zaśnięcie. Powolny spacer wzdłuż łóżka w przygarbionej pozycji okazuje się być chwilowym ukojeniem.
O godzinie 6:00 akcja zaczyna nabierać tempa, niepostrzeżenie wokół mojego łóżka pojawia się niemająca dla mnie najmniejszego znaczenia liczba gapiów, która tłumaczy, że krzyk najlepiej zastąpić głębokimi wdechami i wydechami powietrza, którego nagle zaczyna mi brakować w dusznej pokrytej od samego sufitu do podłogi płytkami sali porodowej, co w rezultacie kończy się wymiotami.
Sam poród w oczach lekarzy przebiegł błyskawicznie, choć mi w ciągu tych dwóch godzin z każdym kolejnym skurczem życie stawało przed oczami, wirowało i ulatywało wraz z odchodzącym na chwilę bólem. I nagle dające na chwilę uczucie ulgi słowa lekarza „widzę główkę, proszę dotknąć”, które po sprawdzeniu okazują się być dwucentymetrową w średnicy szczeliną, z której ledwie wystają ciemne włoski dziecka. Ból nie do zniesienia, okropne palenie w kroczu podczas każdego kolejnego skurczu i brak sił na parcie, aż w końcu moment kiedy czuję, że wyszła główka i reszta ciałka umiejętnie się wyślizguje. Błogosławiona chwila kiedy dziecko trafia na moją klatkę piersiową i instynktownie się w nią wtula. Momentalnie przechodzi ból, mijają skurcze i odczuwam ogromną ulgę, radość i wzruszenie… do czasu, aż położne zaczynają przywiązywać mi nogi do segmentów podudziowych łóżka. W momencie kiedy myślałam, że to już koniec tortur zespół lekarzy zaczyna „łatać” szkody jakie wyrządził sam poród. Kolejna godzina nieopisanego bólu i tłumaczeń lekarzy, że pomimo szybkiego przebiegu to był jednak ciężki poród. Byłam przy tym więc doskonale wiem, że było ciężko i mogli słuchać, gdy mówiłam, że nie dam rady…
Godzina na trakcie porodowym daje mi ochłonąć, nacieszyć się maleństwem i dokładnie mu się przyjrzeć, aż wreszcie trafiam na salę, na której planowo mam spędzić trzy doby przed opuszczeniem szpitala. Wycieńczona, od teraz zdana wyłącznie na łaskę położnych leżąc bezwładnie na łóżku staram się nie myśleć o bólu, który uniemożliwia najmniejszy ruch. Regularnie zmieniane pode mną podkłady w błyskawicznym tempie zmieniają zabarwienie od broczącej się ze mnie krwi. Po dwukrotnym omdleniu po próbach samodzielnego wybrania się do toalety nad moim łóżkiem znów gromadzi się szereg lekarzy, spośród których jeden z prawdopodobnie największymi dłońmi na świecie, wtykając mi je w jeszcze doskonale pamiętające poród krocze, upewnia się, że omdlenia nie są spowodowane niestarannym wykonaniem szycia. Pierwsza noc spowita bezsennością, bólem i bezsilnością.
W ciasnych dwuosobowych pokojach pozbawionych nie tylko namiastek prywatności, ale także jakiejkolwiek cyrkulacji powietrza jesteśmy skazane na towarzystwo obcej osoby, co prawda współtowarzyszącej w cierpieniu i przebytych doświadczeniach, ale niekoniecznie odpowiedniej do biesiad, na które nie mamy ochoty, oraz odwiedzających ją od rana do nocy gości, nie mogących się doczekać, by zobaczyć najmłodszego członka rodziny. Co ciekawe, rodzina ze strony świeżo upieczonego tatusia z zachwytem oznajmia, że maluch łudząco podobny jest do ich syna, wujka, stryjka, cioci, zaś członkowie rodziny świeżo upieczonej mamusi, nie kryją się z co i rusz powtarzanymi słowami „wykapana mamusia”.
Nie słuchając po raz kolejny przeżyć współlokatorki, która opowiadając przeżycia z porodu następnej przewijającej się przez salę osobie, wciąż dodaje sobie bólu i cierpienia, przez które musiała przejść, modlę się w duchu, by jej dziecko dzielnie przetrwało noc, bez płaczu, bez kolki, umiejętnie chwytając za brodawki i by ich właścicielka posiadała wystarczającą ilość mleka. A wszystko to, tylko po to, by współtowarzysze ciągnącej się w nieskończoność nocy nie obudzili z trudem uśpionego przeze mnie malucha.
Niestety na porodzie nie kończy się moja niedola. Przez najbliższe dni będzie towarzyszył ból krocza, nabrzmiałe przepełnione mlekiem piersi i desperacka walka o uniknięcie zatorów, pogryzione, wrażliwe na najmniejszy dotyk brodawki, ból przy obkurczaniu się macicy podczas każdego karmienia, a wszystko to owiane przemęczeniem nadającym wszystkiemu przeświadczenie, że nie jestem już w stanie dać sobie rady.
Zamykając za sobą drzwi porodówki, oddychamy pełną piersią z nieopisaną lekkością i świadomością, że wszystko, co najgorsze już za nami. Pozostawiamy jednak za nimi rzesze kobiet wijących się z bólu porodowego, bądź poporodowego, zdanych na łaskę personelu medycznego. Z każdego dnia na oddziały położnicze przyjmowane są tysiące kobiet, każdego dnia można zaobserwować tam cud narodzin i to jak wiele jest w stanie znieść kobieta, bo przecież do znoszenia takiego bólu została stworzona…
… a mimo to patrząc w niewinne oczka, stwierdzamy, że BYŁO WARTO, ale czy może jeszcze jedno dziecko? Nie, ja dziękuję!
A dziś skończyła 3 lata…
A to ciekawe że ja również wspominając nasze wspólne 3lata z Michałem pamięcią wracam między innymi do porodu wszystkiego najlepszego dla córeczki
między naszymi dzieciaczkami jest tylko kilka godzin różnicy 😉
Mi poród kojarzy się jeszcze z tym, ze nieomal się wykrwawiłam… i miałam dwukrotnie przetaczaną krew 😛
każda z nas to przeszła… u mnie od 3 rano do 19.50 trwała ta zabawa 😉
od razu wiedziałam, że na porodówce nie otwierają się okna, żeby zadna przez nie nie wyskoczyla!
ale jak tylko Maluch wylądował w moich ramionach zapomniałam o bólu. Niby wszyscy mówili, że tak będzie, ale jakos trudno w to było uwierzyć. Moje szczęście dopiero za 1,5 miesiaca skonczy rok. jak rozumiem po trzech latach kobieta nadal jest na etapie – jednak nie chcę gromadki, jedynacy są tacy fajni… 😉
Wszystkiego dobrego dla Córci 🙂
Mimo że mój poród był łatwy. .dla mnie. .to i tak nigdy w życiu nie zdecyduję się na drugi raz. Dla mnie poniżające są procedury medyczne.Rozkładanie nóg kilka razy dziennie przed dziesiątką lekarzy, praktykantów i jeszcze nie wiadomo kim .. NIE! NIGDY W ŻYCIU!