Czytanie lektur obowiązkowych ma wyrobić w dziecku nawyk sięgania po książki, wypracować czytanie ze zrozumieniem, rozbudzić wyobraźnie. A dla mnie to wędrówka po autorach, by znaleźć tego, któremu zostanie się wiernym. Którego nie tylko twórczość, ale i życie będzie inspirowało i fascynowało. Dla mnie poszukiwania zakończyły się w momencie poznania piosenek Edwarda Stachury, o czym wspominałam we wpisie „Edward i ja„.
Nierozumiany i niedoceniany za życia Edward wiele podróżował, spisując swoje przemyślenia na skrawkach papieru, często czekając na pociąg, czy posiłek w obskurnych barach. Do dziś obserwując samotników wędrujących ulicami mojego miasta w brudnych poszarpanych jeansach, niedbałą fryzurą i torbą przewieszoną przez ramię, myślę, że być może jest to kolejna po Stachurze zbłąkana dusza szukająca zrozumienia dla własnego jestetswa. – tak pisałam cztery lata temu tu na blogu.
Wielokrotnie zastanawiałam się, czy żyjąc w tych samych czasach co on, tak jak wszyscy, miałabym go za szaleńca, który na własne życzenie przegrał swoje życie. Czy jego postać intrygowałaby mnie jeszcze bardziej? Jak by to było usiąść obok niego w jednym z barów, w których na pewno pił alkohol i być może jadał, choć to drugie nie było mu tak do życia potrzebne jak pierwsze, i słuchać zmuszających do głębokiej zadumy monologów.
Dawno temu marzyłam o takim życiu jakie wiódł Sted. O wędrówkach bez obranego kierunku, bo nie można ich przecież nazwać bez celu. O podróżach tam, gdzie pozwolą dotrzeć ukryte w kieszeni drobniaki na bilet dokądkolwiek. Marzyłam, by z kimś takim jak Edward rozmawiać, kiedy tylko chciałabym rozmawiać i pomilczeć bez skrępowania, kiedy nie trzeba byłoby mówić nic. Później zmieniły się cele, marzenia i priorytety. Właśnie wtedy na pierwszym planie stanęła rodzina, ale czasami zastanawiałam się jak to jest móc usiąść przy jednym stoliku z osobą, której teksty zapadają głęboko w pamięć i serce. Sęk w tym, że poza Edwardem Stachurą nigdy nie upodobałam sobie innego pisarza (tym bardziej współczesnego) na tyle, by wyobrażać sobie wspólne rozmowy przy jednym stoliku. Do czasu…
Organizując Radomski Plebiscyt Blogowy chciałam, by uczestnicy zapragnęli wygranej i by to pragnienie mogło się spełnić niektórym z nich. Sama nie brałam udziału w konkursie, tym bardziej nie spodziewałam się, że to właśnie dzieki plebiscytowi tak wiele skorzystam. Wśród zgłoszeń pojawił się blog, w którym utonęłam bez reszty. Choć sam jego autor podkreśla, że woli twórczość Marka Hłaski, nie obraża się kiedy mówię, że Jego styl pisania bardzo przypomina mi twórczość Stachury. Zastąpił mi Steda, a całkiem niedawno miałam przyjemność spędzenia czasu przy jednym stoliku z mistrzem pióra, którym niewątpliwie jest. Choć Dziennik Pesymistyczny nie kojarzy się z czymś, co poprawia nastrój, to szczerze polecam go zwłaszcza tym, którym już zbrzydła już tematyka pospolitych blogówm, a ja osobiście bardzo chciałabym przeczytać cały w wersji papierowej.
Na każdym etapie życia imponują i inspirują mnie różni autorzy, do niektórych wracam z miłą chęcią, jeszcze dziś coś tam dla siebie u nich znajdę, a niektórych zapominam stosunkowo szybko. Najważniejsze to wciąż poszukiwać. 🙂
Z tymi lekturami obowiązkowymi to tak różowo niestety nie jest. Dla wielu młodych ludzi twórczość Sienkiewicza czy Mickiewicza jest po prostu nie do przejścia. Niestety sporo osób na tym etapie kończy swoją przygodę z czytaniem.
Chyba każdy ma podobnie. Potrzeba tej chemii, którą po prostu się czuje czytając. Samemu chce się wyedy jeszcze i jeszcze.
Chemia między czytelnikiem i książką to coś wspaniałego 🙂